No właśnie, a jak z jedzeniem na tej pięknej wyspie? Ano tak, że Madagaskar spokojnie mógłby konkurować w kwestii jakości potraw z niejedną restauracją w Europie z gwiazdkami Michelina, ale bez rachunku, który na koniec posiłku psuje przyjemność. Ta wyspa produkuje fantastyczną wanilie i czekoladę, więc desery są słodkie i aromatyczne, i niesamowicie dekadenckie!! Tu udało mi się po raz pierwszy kupić tabliczkę fantastycznej gorzkiej 100%-ej czekolady.
Jako, że jest to wyspa, więc w karcie można znaleźć wszystko to, co morze daje najlepsze, najświeższe ryby i skorupiaki! A mięso, no cóż – kurczaki tu nazywają się akuhu, są dość chude i raczej nie zrobi się z nich soczystego dania :-) Ale za to pozostałe mięso! Na Madagaskarze nie ma krów, jest taka lokalna odmiana woła, który się nazywa zébu. Zwierzęta te używane są w roli, do transportu lub pracy. Nie spędzają dni w oborze, tuczone paszą. Mięso zébu jest bardziej aromatyczne od naszej wołowiny, ale fantastycznie soczyste i kruche. Stek z zébu za grosze można zamówić w każdej, nawet najprostszej restauracji, i jest to jedno z najlepszych mięs, które miałam okazje spróbować. Robią z tego także szaszłyki, którymi nas poczęstowano po długim trekkingu w dżungli. Wszechobecnym zébu towarzyszą też wszechobecne kozy, więc o pyszne, grillowane mięso koźlęce wcale nie trudno. A wśród tych dan pyszni się ogromny wybór potraw pochodzenia afrykańskiego i azjatyckiego, które zostały przywiezione na wyspę przez ludy, które napływały tu z różnych stron świata przez dziesięciolecia.
Jako, że jest to wyspa, więc w karcie można znaleźć wszystko to, co morze daje najlepsze, najświeższe ryby i skorupiaki! A mięso, no cóż – kurczaki tu nazywają się akuhu, są dość chude i raczej nie zrobi się z nich soczystego dania :-) Ale za to pozostałe mięso! Na Madagaskarze nie ma krów, jest taka lokalna odmiana woła, który się nazywa zébu. Zwierzęta te używane są w roli, do transportu lub pracy. Nie spędzają dni w oborze, tuczone paszą. Mięso zébu jest bardziej aromatyczne od naszej wołowiny, ale fantastycznie soczyste i kruche. Stek z zébu za grosze można zamówić w każdej, nawet najprostszej restauracji, i jest to jedno z najlepszych mięs, które miałam okazje spróbować. Robią z tego także szaszłyki, którymi nas poczęstowano po długim trekkingu w dżungli. Wszechobecnym zébu towarzyszą też wszechobecne kozy, więc o pyszne, grillowane mięso koźlęce wcale nie trudno. A wśród tych dan pyszni się ogromny wybór potraw pochodzenia afrykańskiego i azjatyckiego, które zostały przywiezione na wyspę przez ludy, które napływały tu z różnych stron świata przez dziesięciolecia.
Niestety wszystkie te pyszności miałam jedynie możliwość spróbować podczas mojej podróży przez wyspę, oraz w trakcie kilkudniowego pobytu w stolicy. Bo w naszej malej wiosce Andavadoaka, z dala od cywilizacji, na porządku dziennym było całkowicie inne meny. A składało się ono z ryby, ryżu i fasoli. Na śniadanie chleb, miód i mleko skondensowane. Odświętnie trochę masła, więc większość osób zaczęło smarować chleb mlekiem skondensowanym, aby sobie urozmaicić poranki :-) Na obiad ryba, ryż i fasola, i na kolacje ryba, ryż i fasola. Do kolacji czasem na deser małe banany, lub tzw. „bonbon coco”, placuszki ze skondensowanego mleka ze skarmelizowanym cukrem i grubo startymi wiórkami kokosowymi. Mało wysublimowane, ale skoro o snickersie można tylko pomarzyć, no cóż...... :-)
I tak codziennie wyglądało meny, tydzień po tygodniu...... Czasem dostawaliśmy warzywa, np. ratatouille z pomidorów i zucchini, lub surówkę z białej kapusty. Dwa razy połów był wyjątkowo udany, i dostaliśmy świeżutkie kalmary, marynowane w czosnku i imbirze, grillowane na ogniu. Była to jedna z najpyszniejszych rzeczy, które w życiu miałam okazje zjeść. Niby proste, ale takie świeże!! Ale jak się nie udało nic złowić, to nie zostawało nic jak tylko ryż i fasola.... :-). Mi to akurat nie przeszkadzało, ale niejedna osoba tam marzyła o hamburgerze z frytkami!!
Gdy komuś bardzo doskwierał głód mógł się przejść do wioski i za parę groszy zakupić tzw. bok-bok. Są to małe, dość twarde pączki smażone na oleju palmowym. Mi one trochę średnio smakowały, ale za to uwielbiałam inny mały przysmak o nazwie muf sakay. W południe między nurkowaniami do naszej bazy przychodziła mała 9-cio letnia dziewczynka o ślicznym imieniu Papoosie, z koszyczkiem wypełnionym małymi puszystymi kulkami chlebowymi z zielonym chili, smażonymi na głębokim oleju. Palce lizać!!! Czasem przynosiła też małe rybne samosa – idealne dla zmarzniętego nurka! A do tego domowy sos chili o nazwie sakay, który u nich istnieje w dwóch kolorach – zielonym i czerwonym. Uwielbiam ostre jedzenie i zabójcze sosy z różnego rodzaju papryczek chili, i ogólnie uchodzę wśród znajomych za osobę bardzo odporną na ostrość różnych potraw. Ale ten czerwony sakay można by spokojnie wpisać na listę broni biologicznej. Pobiło nawet mój dotychczasowy nr 1, słynny Marie Sharp´s o genialnej nazwie „No whimps allowed”, którego przywiozłam z Belize. Kupiłam kilka słoiczków sakay i przywiozłam do domu. Ten zielony idealnie smakuje jako dodatek do mięs, ale ten czerwony jak na razie nie znalazł amatorów oprócz mnie. Ale czasem przemycam kropelkę do potraw, które gotuje w domu :-). Dodaje im takiego małego „umpff”!! :-)
I tak minęły tygodnie i miesiące!! Czasem leżałam przy zachodzie słońca w hamaku po intensywnym dniu nurkowań, i miałam wrażenie, jakby Polska i cale moje „normalne” życie znajdowało się na innej planecie. Pobyt tam czasem był ciężki, ale najczęściej niesamowicie wynagradzający. Uśmiechy dzieci na plaży, gdy się wymienialiśmy muszelkami. Zaangażowanie kobiet we wiosce, gdy zrobiliśmy degustacje bok-boków i wybraliśmy najlepszą kucharkę tych słodkości :-). Dumę mężczyzn, gdy chodziliśmy z nimi na połów ośmiornic, i udało im się schwytać okazałą sztukę na kolacje. Widok wielorybów, które przepływając z młodymi wzdłuż wybrzeża wypuszczały ogromne pióropusze wodne, lub ich śpiew, który czasem było słychać podczas nurkowań!! To są wspomnienia, które zawsze będę nosiła przy sobie. I teraz, gdy po ciężkim dniu w pracy, znerwicowana od stania w Warszawskich korkach, przypomnę sobie o tej małej wiosce, nabieram dystansu do moich problemów – i przenoszę się na ten mój hamak na ganku, słyszę szum fal, i czuję zapach wiszącej na lince pianki nurkowej!
Tekst ten pragnę zadedykować Nick i Steph, dwóm młodym naukowcom, którzy zginęli tragicznie dwa tygodnie po moim powrocie do Polski. Byliście wspaniałymi ludźmi! Andavadoaka będzie zawsze o was pamiętać!
Niesamowite, jakby czas sie w miejscu zatrzymal- choc te robale w domku...pewnie mozna sie przyzwyczaic. Smutne te koncowe wiadomosci, czy oni zginęli tam na wyspie? Poczytalabym jeszcze, moze cos sie znajdzie w zanadrzu?
ReplyDeleteTak, niestety :-( zawaliła się skała. Absurdalny wybryk natury :-(
DeleteMyślę, że o Madagaskarze już nie będę pisała – to miał być tylko wstęp tłumaczący moją długą nieobecność na blogu, a zrobiła się z tego mała seria :-)